Od ponad tygodnia nie mamy ciepłej wody. No cóż – w końcu mieszkamy w stolicy, czyli w największej polskiej wiosce… Czajnik elektryczny więc non stop prawie pracuje z małymi przerwami. Umycie się nie jest takie oczywiste i kosztuje gimnastykę nie tylko fizyczną ale i logistyczną. Kiedy polewam się kubeczkiem ciepłej wody i marznę między jednym chlustem a drugim, aby jakoś nie kląć w myślach, staram się rozmyślać na temat życiowego doceniania z pozoru prostych rzeczy/spraw/zjawisk naszej codzienności. Przypominam sobie również moje różne przygody, kiedy to na wyjeździe na Białorusi przez 4 tygodnie się myłam podobnie, tylko że w zimnej wodzie. Najgorsza jednak nie była zimna woda w wiadrze, lecz towarzystwo innych dziewczyn, przy których trzeba było się rozebrać i umyć. Nie drzemie we mnie nawet krzta ekshibicjonizmu, więc zniosłam to z bólem. Rok wcześniej na Ukrainie nie było weselej, szczególnie, że odwiedzałam tam z grupą misyjną małe biedne wioseczki. W końcu podczas niejednych wakacji spędzonych u Babci na wsi, kiedy nie miała jeszcze łazienki, myliśmy się podobnie. Pamiętam, że razem z moim rodzeństwem nie widzieliśmy w tym nic przykrego, czy utrudniającego życie. Zabaw przy misce z wodą za to nie było końca…
Cóż, tyle wspomnień i tyle refleksji tylko z powodu braku ciepłej wody 😉
ps. wyrazy podziwu dla naszych gości w tym czasie, którzy nie zrazili się spartańskimi warunkami i mile z nami spędzili czas 😉 {na pewno mają co wspominać, hahaha ;)}