Tag Archives: codzienność

Nie zażywać trucizny

Niedawno wysłuchałam przykrej historii, można rzec – z piekła rodem. Te piekło sami sobie nawzajem, jako ludzie, budujemy. Piekło owo można nazwać: relacje przemocowe. Ktoś jest agresorem, ktoś ofiarą. I tak w kółko toczy się dramat, aż ktoś znajdzie się w szpitalu, w grobie, bądź w depresji lub też nie wytrzyma i odejdzie.

Trudno zobaczyć będąc w tej relacji, że jest coś nie tak. Tak trudno nam bowiem uwierzyć własnemu bólowi, własnej krzywdzie, własnej nieodporności na ból i poniżenie.

Po tej przykrej rozmowie miałam dziwne uczucia, dziwnie zareagowało moje ciało: bolała mnie głowa, zrywało mnie na wymioty, prawie omdlewałam. Myślałam, że to jakiś wirus. Położyłam się do łóżka. Rano jednak już wiedziałam, że to nie wirus. Sny przyszły mi z pomocą. To moje ciało pamiętało, jak wiele wycierpiałam w takich właśnie relacjach. Byłam nawet we wspólnocie, która opierała się na silnej przemocy psychicznej. Po 20 latach trudno mi uwierzyć, że sama przeżyłam tak wiele upokorzeń i bólu. Dzisiaj to tylko cień przeszłości, który wraca z opowieściami innych.

Jedynym lekarstwem jaki znam jest: nie zażywaj trucizny!

W relacjach przemocowych często ofiara staje się agresorem, a agresor bywa też ofiarą. Ktoś z zewnątrz może jednak przerwać tą patologię, może być wybawicielem. Oby tych wybawicieli było jak najwięcej. Widzę na co dzień jak wiele przemocy otacza nas w relacjach społecznych w Polsce: w mediach, w polityce i przestrzeni społecznej różnej maści.

Ot nasz mesjanizm – przemoc psychiczna na każdym kroku. Polak Polakowi wilkiem. Przykre.

Nie zażywajmy więcej tej trucizny!

Odporność medialna

Miałam problemy ze wzrokiem od szkoły średniej. Astygmatyzm. Lekarze polecili ograniczyć oglądanie telewizji. Kino zażywać rozważnie i wszelkiego rodzaju obraz „ruchomy” miałam dawkować z przemyśleniem, wiedząc, że mi szkodzi.

Już po pewnym czasie zauważyłam, że skutkiem mojej „nowej diety” jest nowy dystans wobec wielu „gorących” tematów politycznych i obyczajowych. Zwyczajnie omijał mnie emocjonalny dyskurs dostępny wszystkim na bieżąco uczestniczącym, lub ogladającym systematycznie.

Po upowszechnieniu internetu moja „dieta” była już moim nawykiem. W wielu zażartych dyskusjach nie uczestniczę, przestały mnie też zwyczajnie obchodzić. Wrażliwe struny mojej psychiki nie były już tak szarpane. Nabyłam odporności.

Do dziś spoglądam z dozą uprzedzenia na wszelkiego rodzaju spory, gdzie słów używa się jak brzytwy czy ładunków wybuchowych. Jeżeli jeszcze dodatkowo „pomaga” się sobie cytatami z Pisma Świętego, pojawia się u mnie specyficzna alergia. Nie sądzę, że Biblia ma służyć przemocy słownej i powstała, aby psychicznie manipulować kimkolwiek.

Wiele społecznych debat przypomina dzieci w paskownicy, obrzucające się błotem. Nikt nie chce nikogo do niczego przekonać, po prostu CHCĄ WYGRAĆ swoją rację. Tutaj więcej jest przemocy niż dialogu, tak więc nie dochodzi do wymiany pogądów, tylko toczy się wojna. Wygra któryś z agresorów, ale – moim zdaniem – przegrają wszyscy.

Recepta

Nie da się uniknąć bólu egzystencjalnego. Pojawia się nieproszony, u kobiet w drugiej fazie cyklu, częściej niż zwykle… Można drwić z niego, prześmiać, ale nie rozwiewa się tak szybko, jak pojawia. Leczymy się z niego na różne sposoby. Mój to sztuka. Doświadczam, tworzę, dotykam, transformuję, odbieram, komunikuję, zanurzam się… Uzaleźnia, jak inne używki, jednak nie ma skutków ubocznych. Na następny dzień głowa nie boli, nie trzeba po latach używania leczyć się na terapii… Polecam.

Sztuki plastyczne są świetnym antidotuum na egzystencjalne bolączki braku wpływu na tak wiele czynników dnia codziennego. A jednak spod naszych rąk może urodzić się nowa jakość, możemy poczuć sprawczość, możemy zaskoczyć się pięknem i je kontemplować. Ukoi to serce, duszę, utuli psychikę. Jest też wyjątkowa radość z „utworzenia”, która cieszy długo po „czasie sprawczym”. Sztuka jest więc jakimś keljem pomiędzy naszą świadomością, torem życia, marzeniami i pogłebioną refleksją. Dzięki niej stajemy się na nową całością, również ze światem, w którym trwamy…

Święta Nieżyczliwości

Zbliżają się najbardziej klimatyczne po kątem estetyki Święta: Boże Narodzenie. Tyle świateł, ozdób naprawdę pięknych, doskonała muzyka i wiele inicjatyw artystycznych. Przepych dodatków i drobiazgów. Można zapomnieć się i rozmarzyć… rozmarzyć nad…? Może nad tym, że cokolwiek zrozumiemy z TREŚCI tych Świąt, z faktu pojawienia się Chrysusa na ziemi i co z tego wynikło dla ludzi, wynika dla mnie?

Niestety doświadczyłam wczoraj jak bardzo nie. Stałam w kolejce. Tak, mamy 2018 i stałam w długiej kolejce w sklepie. Nasłuchałam się wielu kropnych, niekulturalnych epitetów, napatrzyłam na kilka „scen” i publicznych wyrazów braku kultury. Ludzie tryskali wobec siebie odrazą, brakiem zrozumienia, pogardą i chamstwem. Dawno się tak nie rozczarowałam. To było strasznie przykre.

W sklepie brakuje pracowników, powstają kolejki, brakuje rąk do pomocy. Jeszcze bardziej jednak brakuje nam zwykłej, ludzkiej życzliwości, brakuje dystansu do nas samych, szczypty życzliwości i cierpliwości. Nawet długa kolejka nie byłaby takim dramatem, gdybyśmy chcieli uruchomić własną empatię i wyrazili wobec siebie wzajemnie odrobinę życzliwości.

Te doświadczenie przypomniało mi podobne chwile z mojego dzieciństwa, kiedy też wielokrotnie i prawie codziennie stałam w kolejkach i też napatrzyłam się, jak ludzie potrafią w tak przecież niedramatycznej chwili (to TYLKO kolejka!!!!!!) być wobec siebie okrutni.

Co moi Drodzy jest w naszym narodzie tak gorzkiego, że nie możemy być dla siebie odrobiny dobrzy tak zwyczajnie codziennie?

Zdążyć…

Zdążyć przed barbarzyńcami

Wcale nie jest łatwo. Czasu nie jest za wiele, ciągle brakuje, jak powietrza po gonitwie w nieznane. Czas nie jest tutaj żadnym sprzymierzeńcem. Co najwyżej oszukanym…

Budowałam po barbarzyńcach. Zostawiają zgliszcza, zapach spalenizny, zapach palonego białka – gorzki, okrutny, bolesny… Niewiele co można z gliszczy wygrzebać, złożyć na nowo. Tak często trzeba po prostu zamieść popiół. Czarne i gęste opary wbiają się boleśnie w śluzówkę, ale i w serce, które krwawi. W zgliszczach małe kawałki doskonałości, która mogła przeciez trwać, która mogła przecież jeszcze kwitnąć. Trzeba już tylko zamieść. Pogrzeb. Łzy płyną same… na nic się tu zdadzą, co najwyżej obmyją twarz.Choć tyle.

Budować na nowo. Zapach całkiem inny przygotować w garze pełnym marzeń, potu pracy, łez frustracji i deficytów. Pachnie teraz drewnem, żywicą, wapnem. Drzazgi wbijają się w dłonie, zaznaczając dni jak w kalendarzu. Te nowe jest jak budząca się ziemia po zimie – przynosi nadzieję na nowe życie, choć nie bez bólu narodzin. Kiełkuje powoli i boleśnie.

Kanodzieja Salomon przestrzega, że to marność, bo nie wiemy, kto po nas przyjdzie… Miało być coraz lepiej, ale czy to nie mrzonki optymistów? Czy po nas znów nie przyjdą barbarzyńcy? Przyjdą ustanowić jedynie słuszny porządek zniszczenia, zrównają z ziemią to co boli ich karłowate, niedorozwinięte sumienia.

Więc chwilo trwaj. Zanim nastąpi destrukcja, niech choć jeszcze raz zakwitną w przestrzeni codzienności kwiaty dobra i piękna. Nasycę się nimi po wieki.

W(y)pada

Jako nastolatka doszłam do wniosku, że cokolwiek znajduje się w stwierdzeniu po słowie „wypada” lub „nie wypada” należy wrzucić do kosza z odpadami nuklearnymi. Ja tylko słyszałam w głowie „nie możesz być sobą”.

Kiedy w wieku 21 lat wyprowadziłam się „na swoje”, postanowiłam być wierna sobie i zapomniałam wszelkie rady, typu „wypada/ nie wypada”. Zbudowałam własny świat od nowa, na własne życzenie i własne przekonania. Nie byłam jakaś tam znowu rewolucyjna, po prostu byłam sobą. Jak nie chciało mi się jeść, to nie jadłam. Jak chciałam spać, to spałam, nawet w bibliotece uczelni. Chodziłam gdzie chciałam, robiłam co chciałam.

Kiedyś zjadłam obiad za pomocą agrafki, bo na stancji nie wzięłam sztućców, było super smaczne! Zakupy spożywcze robiłam w oparciu o skład chemiczny produktów: białko, węglowodany, minerały… i ograniczyłam gotowanie do przepisów, które kosztują czasu max. 30 minut w kuchni. Kupiłam sweter za ostatnie pieniądze i do końca miesiąca karmiły mnie koleżanki 🙂 Sweter był tego wart! 🙂

Rozkwitłam i byłam najszczęśliwszą osobą na świecie.

Lubię sobie wspominać zabawne chwile, pełne głupawki zachowania, radość z łamania społecznych tabu. Ograniczenie nosimy w sobie i sami sobie nie dajemy szansy żyć, jak chcemy.

Czasami czytam o rewolucyjnych odkryciach kobiet, które pierwszy raz w życiu nie ugotowały obiadu rodzinie, lub nie posprzątały mieszkania i stały się dzięki temu ikoną narodową. Proszę! Dajmy sobie więcej luzu i po prostu prawo do życia, normalnego życia. Takiego bez zakazów, bez nakazów, ale w wolności wyrażania siebie. Po za tym, nie twórzmy sztucznej rzeczywistości, jaka nie istnieje. W każdym domu jest bałagan, są przypalone obiady i zepsute gniazdka elektryczne. Wszędzie dzieci nie chcą jeść zdrowego jedzenia, wszystkie matki są zmęczone i rano wyglądają jak zombie. Można tak jeszcze długo wymieniać spis powszechnych niedoskonałości. Kochani perfekcjoniści – dajmy sobie nieco luzu, bo inaczej czekają nas psychotropy 🙂 Proponuję codzienny luz jako dobrą profilaktykę depresji i nerwic 😉

Kobiety nie wierzcie powszechnej ideologii, że będziecie bardziej kochane, jak spełnicie społeczne oczekiwania. Te oczekiwania, to zwykła przemoc psychiczna! Dopiero w wolności człowiek rozkwita i kobiecość też. Bądźmy wolne, twórzmy własną odmianę kobiecości i cieszmy się sobą i życiem! 🙂

 

Etyka

Wolontaryjnie prowadze lekcje etyki w małej szkole demokratycznej. Mam ostatnie zajęcia we środę. Zaraz po nich dzieciaki proszą, byśmy jeszcze parę chwil spędzili w pobliskim parku.

Prawie co tydzień powtarza się podobny schemat: rozmawiamy na zajęciach na temat szacunku do innych, poszanowania odmienności, o prawach człowieka (dzieci, kobiet… a nawet zwierząt), o umiejetnościach komunikowania emocji i własnych potrzeb, itp. …następnie jestem świadkiem, jak dzieciaki w parku „tłuką” się, biją, przewracają, prowadzą bitwy i siłują się ze sobą. Zawsze są jacyś sprawcy, ofiary, poszkodowani. Są łzy, spodnie ubrudzone trawą i błotem oraz małe dramaty.

Oni mają lekcję najpierw a potem ja. Tak się wymieniamy.

 

Zdjęcie: Anjan Kumar Kundu

miłość to wybór

Setowski_Bez_tytuluRobię tylko to, co kocham. Zarabiam wtedy mniej, wydaję mniej. Nie mam czasu na przepuszczanie czasu i pieniędzy między palcami. Buduję swój świat od środka i na zewnątrz by obie te rzeczywistości mogły podać sobie w moim ‚domu’ obie dłonie. To znaczy, że nie zgadzam się na to, co mi się nie podoba. Czekam. Idę dalej. Wezmę, kiedy odkryję coś, co mnie zachwyci na prawdę, nie tylko pozornie. Bez kompromisów.

Wybredna jestem. Bardzo. Cenię tylko najwyższą jakość …wartości, piękna, relacji, a nawet przemijającej materii. Chociaż nie pasuję do typowej konsumentki, za bardzo życie traktuję ‚przelotnie’. Trudno mnie zadowolić, trudno przekonać do czegoś, o czym ‚szumią’ inni. Wiem bowiem, że najlepszą jakość się szuka i się o nią walczy, więc nie może być zbyt popularna, zbyt dostępna. Musi być na pewno ‚moja’ – oswojona, pasująca, harmonizująca, z pomysłem i polotem.

Nie potrafię zachować równowagi między wieczną duszą i pragnieniem mistyki, a samotnością cierpienia i doczesnością radości. Ten ból egzystencjalny towarzyszy moim ścieżkom odkąd pamiętam.

Będąc dzieckiem strasznie cierpiałam, jak się dowiedziałam, że wszyscy żyją podobnie: chodzą do pracy, wracają do domu, jedzą obiad a nocą śpią. Myślałam, że życie jest bardziej ‚barwne’, ze każdy ma inną codzienność. Moje pierwsze rozczarowanie życiowe. Chciałam uciec życiem od schematu. Przypominam sobie często mój dziecinny bunt by spytać samej siebie – czy żyję tak, jak sobie wymarzyłam? Czy odnalazłam alternatywę tego, co mi nie pasowało. Czy walczyłam i czy cierpiałam, by spełniły się moje marzenia?

Na pewno wyszukałam tych, którzy odmieniają swoje życie przez mało używane deklinacje, nie popadając w rozpacz frustracji. Mają siłę szukać, walczyć, marzyć, kochać, wybierać…

Jakoś tak mam, że własną ścieżkę muszę ułożyć własnoręcznie, wyszyć ją , wydziergać, posklejać, wyszukać, wyrzeźbić, wymarzyć, wymęczyć…

kto pije, kto zjada

Naród wybrany miał swoją krainę „miodem i mlekiem płynącą”. My mamy dom kawą płynący!
Spotkania przychodzą zaplanowane i te całkiem zaskakujące, co przychodzą kiedy chcą…
Nie pytają, czy już zdążyłam się umyć rano i dlaczego spod swetra wciąż wygląda mi piżama… Najgorsze nie są te zaskakujące tylko spotkania równoległe. Tzn. kiedy niezaplanowane spotykają się w tej samej płaszczyźnie czasoprzestrzeni. Jest kuchnia, jest salon, jest przedpokój. Nie da się być w trzech miejscach na raz, ale da się biegać między gośćmi, co niekoniecznie chcą bliżej poznać siebie nawzajem.Łączyć wątki rozmów i spraw do załatwienia, łatwiej tym, co mają jaźń podzieloną! 😉

Lubiłam „warszawskie pielgrzymki” z dworca centralnego przez nasz dom. Teraz lubię kołowrotek ełckich życzliwości. Goście przeplatają się z panami majstrami od wykopów, hydraulikami, budowlańcami i młodzieżą, co chce zorganizować imprezę w najbliższy łikend i nie rozumie, że mają być jakieś zasady… Różnorodność, wielowątkowość.

Na koniec refleksja prosto znad kawy: to ja najwięcej zjadam słodkości podanych do kawy! 😉

twarze miejsc

Przez ostatnie lata często się przeprowadzaliśmy… Wrocław-Gdańsk-Wejherowo-Warszawa-Olsztynek-Ełk… Trudno opuszczać oswojone widoki, znane twarze, nawyki, rytuały codzienności splecione z otoczeniem.

Miło jest wydeptywać nowe ścieżki, choć nie jest to sielanka. Uwiera owa nowość, jak nagle chcesz znaleźć sklep z guzikami (dopiero przed samą wyprowadzą z Wwy znalazłam) lub piekarnię (jeszcze w Ełku nie widziałam), sklep z herbatami (w Olsztynie odkryłam, nie zdążyłam wpaść), lub dobrą wędlinę (na Pomorzu nie doświadczyłam).

Ciekawie jest poznawać regionalizmy (jo, jo! na Pomorzu/śledzikowanie w Ełku – choć to już przecież Mazury ;)/warszawskie łikendy z pustymi chodnikami/Warszawiaków w Sopocie na Święta/olsztyneckie jagodzianki) i są one ubogaceniem naszej przygody życia. Dzieci jeszcze małe, elastycznie dostosowują się do zmieniającego otoczenia, czasem tak zmiennego, jak pory roku za oknem ich pokoiku 😉

Jeździmy i remonty „jeżdżą” razem z  nami. Jak po ostatniej przeprowadzce pani w pobliskim sklepie spytała, czy podoba mi się Ełk. Odpowiedziałam, że widziałam dopiero Castoramę – całkiem przestrzenna.

Każde miejsce znaczy jednak wiele więcej niż mury, lasy, drzewa, sklep za rogiem… Każde miejsce zostawia w sercu przede wszystkim wspomnienie tych, z którymi i wokół których żyliśmy. Wspólna codzienność, nawet ta trywialna, z perspektywy odejścia, nabiera wymiaru sentymentalnego. Uśmiecham się do wspomnień, miłych, wesołych, zaskakujących i cennych, jak ludzie, których ścieżki przemknęły przez moją krętą ścieżynkę. Oni są tymi korzeniami, które we mnie w każdym miejscu wrastały…

Gdy słyszę/ wymawiam/ czytam nazwę któregoś z miast, w jakich mieszkaliśmy – w oczach moich wspomnień widzę twarze, Wasze twarze, do których najbardziej tęsknię…

radosny paradoks deficytu

Im mniej mamy, tym więcej/głębiej doceniamy.

Ja obecnie – np. CZAS! 🙂

Posiadając niewiele, staramy się konsumować uważnie i powoli. Chociażby dlatego, by starczyło na dłużej, bądź by tą chwilę pamiętać, kiedy nie będziemy już mieli nic. Choć stan posiadania ‚niewiele’ jest trudny z rożnych powodów, czyni swojego ‚posiadacza’ miłośnikiem. Można być miłośnikiem wielu rzeczy, spraw i zjawisk.

Niestety jako naród wręcz lubimy się fascynować własnymi brakami, zamiast rozmiłowywać w naszym ‚małym’.  Ale to tylko stereotypy i nie o tym dziś myśl.

Podobno najszczęśliwsi w badaniach socjologicznych okazali się najbiedniejsi. I w tym właśnie coś jest. W obfitości jakoś człowiekowi mdło lub leniwie. Kiedy jednak doświadcza braku, budzi się z własnego snu. Bystrzeje, wytęża zmysły, napina mięśnie, kombinuje. A kiedy osiąga swoją małą ‚wisienkę na torcie’ rozkoszuje się w pełni radości.

Tylko ten ludzki apetyt zawsze przekracza nasze potrzeby. Apetyt mamy nieskończony. Ale teraz modne diety…

Ach ten świat paradoksów: diety w czasach konsumpcjonizmu i radość deficytu…

dobrze wyglądam?

Mieszkam obecnie przy Pl. Zbawiciela w Wwie. Oglądam sobie tutaj przechodniów i tłumnych bywalców kafejek. Oni też oglądają siebie. W zasadzie mam wrażenie, że właśnie po to tu są: by oglądać i być oglądanymi. Kultura wyglądu. I co mogę powiedzieć? W odpowiedzi na ich intencje i oczekiwania: że dobrze wyglądają!!! 😉 Są wiernym odwzorowaniem kolorowych gazet i reklam. Dzięki nim nie muszę nawet tych gazet oglądać, oglądam ich wpływ na młode pokolenie – ową inkarnację i przejaw. Wynik końcowy uważam za doskonały – zrealizowany!

Ciekawa jestem co za tą fasadą się kryje? Jakie myśli i egzystencjalne bolączki przelatują synopsami? Z jakimi pytaniami zaczynają dzień? Z jakimi odpowiedziami go kończą? Czy szukają czegoś więcej niż kolejnej osoby świetnie wyglądającej, niż kolejnego wzroku na nich samych…

Nie wierzę w życie, w którym wystarczy wyglądać. Codzienność jest zbyt okrutna, by zamknąć serce, otwierając oczy. Życie jest zbyt wielopłaszczyznowe, by się przez nie prześlizgnąć…

…ale to chyba rzeczywiście kwestia WIARY

😉

czasopismo mdłości

Wpadło mi w ręce poczytne, dosyć grube czasopismo dla kobiet. W zasadzie nie wiem, czy nie używam zbyt wielkich słów do opisania tych kolorowych kartek? W każdym bądź razie kosztuje to ok. 10 zł i wychodzi co miesiąc. Na okładce zawsze ktoś znany, poprawiony bezbłędnie i przesadnie w Photoshopie. „Dokopanie” się do pierwszego tekstu, który by zwrócił moją uwagę kosztuje pierwszą frustrację: otóż trzeba się przedrzeć przez dosyć spory wstęp kolorowych kartek z reklamami… po n-tej kartce zadaję sobie pytanie „gdzie ja jestem?” i „czy kiedykolwiek się zacznie ta gazeta”? Omyłkowo pomijam spis treści, bowiem wygląda jak kolejna reklama. W końcu jest! – pierwszy artykuł. Dzięki niemu poznaję panią, z którąś ktoś zrobił wywiad w zasadzie chyba tylko dlatego, że jest bardzo bogata. Pani więc opowiada o perypetiach swojej codzienności, a ja ziewam… Jedyne, co wynoszę z tych stron, to wniosek, że pani w końcu doszła do przekonania, że chce coś robić, a nie tylko posiadać. No cóż, może i bardzo ważne przesłanie w świecie, gdzie wiele osób robi coś tylko po to, by mieć. Następny artykuł to szereg wywiadów z paniami (znane aktorki, dziennikarki, wokalistka, nawet jakaś pani polityk) na ten sam temat: „jak schudłam?” Totalna porażka. Ziewam i z przerażeniem się zastanawiam: jak to możliwe, by w takie zagadnienie wpisywać tyle emocji i pasji? 8}

Na szczęście odnalazłam dwa ciekawe artykuły. Jednak „przedarcie” się do nich przez niekończące się kartki z kolorowymi reklamami było niezwykle męczące. Gazeta posiada chyba ze 100 stron. 90 z nich całkiem niepotrzebnie.

Kiedyś podobną gazetę przyniosłam dziewczynom na lekcję religii, którą prowadziłam. Poprosiłam by wyrwały kartki z reklamami, prawie nic nie zostało, a na tych pozostawionych kartkach ja wyrwałam jeszcze sporo z uwagi na tzw. „krypto-reklamy”.

Oto „treść” czasopisma dla kobiet? Podobno stereotyp mówi, że mężczyźni są wzrokowcami? Teraz jesteśmy nimi wszyscy, kamieni obrazem bez treści aż do uczucia mdłości.

Dziś te piękne słońce świeciło nie tylko dla zakochanych (w końcu to 14.luty), ale i dla naszej parafianki, Agnieszki, którą pożegnaliśmy na cmentarzu…

Mam nadzieję, że choć troszkę tego słońca przedostało się przez chmury rozpaczy do jej 16letniego syna…

zimowy puszek okruszek

Śnieg ukrył niedoskonałości Warszawy pod sobą. Póki nie zamieni się w błoto wszystko wygląda jak po remoncie (przynajmniej po malowaniu, rzecz jasna – na biało). Taka prawdziwa zima w stylu klimatu kontynentalnego, mroźno i słonecznie. Zupełnie jak zimy mojego dzieciństwa. W końcu nieco mnie przywiało w kierunku wschodnim. Warszawa to nie Białystok, ale już całkiem blisko. Poza tym tak wielu tu spotykam znajomych waśnie z Białegostoku, że właśnie mam wrażenie, że nie sprowadziłam się do stolicy, lecz do „Białego”.

Adwent każe się zatrzymać na refleksję, ale chyba nie duchownym. Tyle jest imprez i tyle dodatkowych wydarzeń, że trudno pomieścić to w jednym kalendarzu. Ale sceneria adwentowa jak z bajki, tej industrialnej co prawda, ale zawsze coś.

Jednak czas relaksu, ewentualnie – czas odmiany od codzienności – czasem wyrywam wbrew rozsądkowi. Na głowie bowiem cała lista spraw „na wczoraj” i jestem spóźniona niesłychanie z terminami… Jednak miło jest spędzić kilka godzin z siostrą po sklepach bez martwienia się o małą Zosię. Co za radocha spędzić kilka chwil „bez sensu” – czyli tylko oglądając asortyment w sklepach. Fajnie by było jeszcze się przejść ulicami bez celu. Mam nadzieję, że niedługo się uda 😉