Mój codzienny worek oczekiwań wobec dnia powszedniego jest zawsze zbyt wypchany. Brakuje więc często czasu na odpoczynek i przyjemności, bo zawsze jeszcze coś…
Obiecywałam sobie, że potem sobie odpocznę, że później sprawię przyjemność. Taką przyjemnością jest chociażby niczym nie zmącona lektura książek. Często w pośpiechu pracoholizmu, gdzieś biegnąc, łapałam w biegu deser w postaci nowo nabytej książeczki, która pachniała i nęciła: po wszystkim odpoczniesz ze mną. Leży taka na półeczce, lub gdzieś w przedpokoju jak nagroda, jak pokusa, jak trofeum. Czeka na mnie,a ja na nią…
Tylko, że „potem” znów biegnę, tylko w innym kierunku… i tak nazbierało mi się sporo deserów, które czekają i leżą. Nawet się zastanawiam, czy czasami niektóry już nie jest przeterminowany?
Zabieram takie „desery” na moje podróże. Jeszcze po drodze na dworcu chwytam gazetę, lub dwie, gdzie są ciekawe artykuły. Zasiadam majestatycznie z całą stertą książek i gazet, po czym omdlewam w pozycji „na popielniczkę” i…
…budzę się na stacji końcowej.
Przyciskam moje „desery” lekturowe do siebie jak nietypową poduszkę. Z „deseru” przeradzają się w maskotkę, którą tulę do snu.
Och, przecież jest jeszczcze droga powrotna…
🙂